Kolejka Marecka - zaciekawiamy Warszawą



Forum Stowarzyszenia

  • Nie jesteś zalogowany.
  • Polecamy: Moda

Ogłoszenie

Aktualności - www.facebook.com/sopw.kolejka.marecka Aktualności - www.facebook.com/sopw.kolejka.marecka


#1 10.05.2008 09:04:36

chrisfox

administrator

status 1
GG? ni mom i nie bede mioł
Skąd: z getta
Zarejestrowany: 8.03.2007
Posty: 11926
WWW

Dziewięć dni na Krochmalnej

Takie moje kolejne "słowo na niedzielę". Jurek wczorajszą sprawą egzekucji na Kilińskiego przypomniał mi, że też mam dostęp do pewnych materiałów. Poniżej fragment niepublikowanych wspomnień - pierwsze (zarazem ostatnie) dni Powstania widziane oczyma dwunastolatka.

1 sierpnia zaczął się podobnie jak poprzednie dni wakacji. Nie zauważyłem jeszcze niczego co mogło budzić jakiekolwiek podejrzenia, że będzie on dniem  szczególnym.
Zapewne i rodzice nie zdawali sobie sprawy z tego co ma się wkrótce wydarzyć. Mama, przynajmniej po południu była już w domu, natomiast ciotka Janka jak zwykle na swej zmianie – pozostała w sklepie. Ojciec wrócił z pracy około godziny 16. Nieco później usłyszeliśmy gdzieś w okolicy wystrzały, które na razie nie zwiastowały jeszcze zbliżającej się burzy. Dopiero w okolicach 17-ej z wielu stron zaczęła rozbrzmiewać ogólna strzelanina. Najbliższe, widoczne z naszych okien ulice nagle opustoszały. Nie pamiętam dokładnie kiedy zeszliśmy do piwnicy, podobnie jak wielu innych lokatorów. Właśnie tam dowiedzieliśmy się, że właśnie wybuchło powstanie. Tam też usłyszeliśmy kilka głośnych wystrzałów,  stłumionych nieco przez mury budynku. Prawdopodobnie strzelano z działa czołgu, który podobno zaplątał się gdzieś na Żelaznej. Pojawili się w schronie pierwsi powstańcy, z prośbą o dostarczenie butelek i jakichś szmatek, choćby nawet chusteczek, i ewentualnie benzyny. Sąsiadka Kożuchowska spełniła to ostatnie życzenie; ofiarowała im kanister benzyny, którą jej sublokator, pan Kazio zmagazynował w piwnicy na czasy powojenne. Okazało się także, że i on, i mąż sąsiadki wyruszyli w tym dniu do powstania. Wkrótce też na polecenie jakiegoś dowódcy, w końcu sąsiedniego korytarza ochotnicy przy pomocy łomów przebili przejście do budynku przy Krochmalnej 53. Przed wieczorem odgłos potężnego wybuchu wstrząsnął okolicą. Następnego dnia okazało się, że to Niemcy wysadzili w powietrze budynek szkoły przy Chłodnej koło Waliców. Później rozpadał się deszcz a my wróciliśmy na górę na nocleg. Początkowo sporo czasu spędzaliśmy jeszcze w mieszkaniu, lecz wraz z upływem kolejnych dni coraz dłużej przebywaliśmy w piwnicy. Na czwarte piętro udawaliśmy się głównie dla zaspokojenia potrzeb kulinarnych i higieniczno-toaletowych.

1 sierpnia ujrzałem z okna spacerującego po drugiej stronie ulicy kolegę Wysockiego z szóstej klasy, którego głowę przyozdabiał jakiś dziwaczny, muzealny z wyglądu  hełm. Nazajutrz rano zwrócił mą uwagę dziwny widok: dach domu stojącego naprzeciw, miał barwę ceglaną. Spowodował ją pył z murów wysadzonego budynku szkoły, co świadczyło o dużej sile wybuchu. Spojrzałem w dół: na przeciwległym chodniku leżał trup mężczyzny w niemieckim, acz już niekompletnym mundurze. Widziałem też, jak z okna trzeciego piętra kamienicy na rogu Żelaznej i Krochmalnej ktoś strzelał ze zwykłego pistoletu w kierunku siedziby Nordwache, oddalonej o kilkadziesiąt metrów. Chyba bardziej na postrach niż w celach bojowych. A w piwnicy miało miejsce zdarzenie, które – biorąc pod uwagę wyjątkową sytuację, mogło mieć groźne konsekwencje. Otóż tuśko, podczas rozmowy wyraził głośno swą negatywną opinię na temat tych, którzy wywołali powstanie. Wzburzyło to wielce  panią Kożuchowską, która uznała za swój patriotyczny obowiązek dokonanie  odpowiedniego doniesienia. Zjawiło się wkrótce dwóch zaopaskowanych i uzbrojonych powstańców z wyraźnym zamiarem aresztowania ojca. Gdyby oskarżono go o rozsiewanie antypowstaniowych nastrojów mogłoby być źle. Na szczęście sytuację udało się jakoś załagodzić, w czym znaczny udział miała mama i inni sąsiedzi. Skądinąd później sąsiadka mocno przepraszała za swą nadgorliwość.

Chyba także drugiego dnia powstania ktoś przyniósł do piwnicy plotkę:
- Wkrótce wszystko się skończy bo na Pradze są już Rosjanie.
- Hip, hip,hurra – zakrzyknął gromko z pełnym  entuzjazmem  pan Ptasiński,
właściciel naszej kamienicy siedzący w pobliżu. A mnie, znającemu nieco ze  źródeł drukowanych i z opowiadań postępowanie władz sowieckich wobec różnych posiadaczy, przemknęła w tym momencie przez głowę błyskawiczna refleksja:
- I z czego on się właściwie tak cieszy; kiedy tu przyjdą to mu przecież ten dom zabiorą.
Nie wiem z jakiego powodu poszedłem z mamą do państwa Jakubowskich. Okna ich pokojów wychodziły na Żelazną. I wtedy zobaczyłem na pierwszym lub drugim piętrze  domu po przeciwnej stronie ulicy, dużą wyrwę w ścianie. Skojarzyłem jej pochodzenie z tymi słyszanymi w piwnicy strzałami z działa czołgowego.

Schodząc do piwnicznego schronu, znosiliśmy ze sobą niewielkie, podręczne bagaże zawierające niezbędne według rodziców przedmioty, mogące się przydać gdyby trzeba było opuścić dom. Były to drobne elementy odzieży, przyrządy kosmetyczne, niewielki zapas pożywienia, dokumenty. Ale także to, co nie miało żadnej wartości praktycznej, jedynie sentymentalno-historyczną: drobne pamiątki i spora ilość fotografii wyjętych z albumu, (ojciec już w początkach małżeństwa zaopatrzył się w aparat fotograficzny, harmonijkowy, marki Kodak, którym dokumentował różne sytuacje i wydarzenia). I dziękuję rodzicom za ten niepraktyczny z pozoru wybór, świadczący o potrzebach wyższych niż tylko te wegetacyjne. To dzięki niemu pozostały utrwalone w pamięci miejsca, chwile i ludzie; bez tego cała historia rodziny tkwiłaby tylko przez pewien czas w mojej świadomości, skrywając się coraz bardziej za gęstniejącą mgłą zapomnienia. Babcia nosiła swe ruchomości w tzw. sakwojażu, często jeszcze spotykanym w tamtych czasach. Była to brezentowa, beżowa, podłużna torba z metalowym, górnym okuciem i metalową, walizkową rączką, zamykana też podobnie jak walizki.  Mama natomiast, jeśli się nie mylę miała jakąś niewielką walizeczkę i modną w latach okupacji torbę na zakupy z szarego płótna, ozdobioną wąskimi, kolorowymi paseczkami. Chyba nawet to ja wykonałem ją na zajęciach praktycznych. Nie pamiętam natomiast bagażu tuśka. Ja hołubiłem swą szkolną, skórzaną teczkę. W składzie jej zawartości znalazły się m.in. organki, na którym to instrumencie nauczyłem się grać samodzielnie podczas wojny. A oprócz nich, cenny skarb w postaci tekturowego pudełka z dużą ilością znaczków pocztowych, polskich i zagranicznych, które dostałem kiedyś od wujka Władka Studzińskiego. Wziąłem też wspominaną książkę z wypożyczalni pt. „Szara Molly”. Mimo, iż już ją przeczytałem, uważałem, że jako  pożyczoną, trzeba ją będzie po ustabilizowaniu się sytuacji – zwrócić. Dodam jeszcze do tego, że wszyscy, podobnie jak pozostali piwniczni, byliśmy wyposażeni – na wszelki wypadek w zimowe okrycia wierzchnie. Szło wszak ku jesieni i zimie a gdyby dom się spalił... Trudno było na razie przewidywać inne scenariusze dalszych wydarzeń.

Któregoś z kolejnych dni rano, coś podkusiło mnie do wyjścia na  świeże  powietrze. Opuściłem piwniczny korytarz, przebiegłem  pół piętra po schodach i stanąłem w drzwiach wyjściowych na podwórze. Spojrzałem przed siebie i zdębiałem. Przed wejściem do przeciwległej klatki schodowej stał mężczyzna w niemieckim mundurze, nie pamiętam – w hełmie czy w furażerce. Odwrócony był do mnie tyłem. Nie zauważyłem biało-czerwonej opaski na rękawie, zwróciłem natomiast uwagę na inny szczegół. Prawą ręką przytrzymywał przewieszony na pasie przez ramię rozpylacz – Schmeisser, skierowany skośnie do dołu lufą na której widniało kilka białych pasków. Niektórzy zaznaczali w ten sposób dla pamięci, skasowanych przeciwników. Dzieliło nas około 30 metrów. Usłyszałem, jak wykrzykiwał do kogoś słowo, które brzmiało jak pogrzebać lub pogrzebacz. Nie czekałem na dalszy ciąg tej sceny lecz czym prędzej zawróciłem do naszych katakumb. Dziwnym wydał mi się fakt, że samotny Niemiec wlazł z ulicy przez bramę na podwórze i nawet broni nie trzymał gotowej do strzału. Mogło się to jednak wydarzyć. Już po wojnie spotkaliśmy się z panią Jakubowską. Opowiedziała ona, że jej męża oraz szwagra zagarnięto właśnie z kamienicy, rzekomo do chowania zabitych. Być może stało się to właśnie wtedy. Nigdy więcej  już ich nie zobaczyła.

Dokładna data kolejnego wydarzenia opuściła niestety moje zasoby pamięci. Stało się to między 6 a 8 sierpnia. Nie wiem dokładnie z jakich powodów; być może pod wpływem docierających do nas niepokojących wiadomości, rodzice postanowili opuścić miejsce naszego zamieszkania i udać się w bezpieczniejszy według nich rejon tzn. na ulicę Złotą 63, gdzie można by było zakotwiczyć się u wujostwa Studzińskich, (nie wiedzieliśmy jeszcze, że ciotka Janka nie dotarła do domu ze sklepu) lub u ciotki Karoli Kowalczykowej. Zresztą mama znała tam jeszcze z dawnych czasów przynajmniej parę innych osób. Ponieważ ze względów bezpieczeństwa nie mogliśmy pójść drogą najkrótszą; Krochmalną do Żelaznej i dalej prosto, chcieliśmy wypróbować trasę podziemną. Przez otwór wyrąbany w murze przecisnęliśmy się kolejno do piwnic sąsiedniego domu a następnie wyszliśmy na parter. Mieliśmy zamiar wyjść na podwórze lecz przy drzwiach stało kilka osób, które odradziły nam stanowczo ten pomysł. Okazało się bowiem, że podwórko jest ostrzeliwane gdzieś z góry. Zawróciliśmy więc do naszych podziemi. I od tego miejsca luki w pamięci powodują też braki w dokładnym opisie dalszego przebiegu wędrówki. W każdym razie doszliśmy do Grzybowskiej w pobliżu Wroniej i obraliśmy kurs na Żelazną. Doszliśmy tak do nowoczesnego domu po nieparzystej stronie ulicy, istniejącego zresztą do dziś i zatrzymaliśmy się przed bramą. Stał tam jakiś mężczyzna, którego rodzice chcieli prosić o informacje dotyczące dalszych możliwości bezpiecznego poruszania się po okolicy. Człowiek ten zwrócił uwagę na złoty łańcuszek z medalikiem wiszący mamie na szyi i poradził jej, by  ukryła na wszelki wypadek wszelką biżuterię. Opowiedział nam, że gdybyśmy natknęli się przypadkiem na Ukraińców, (określenia: własowcy nikt wtedy nie używał) to zrabują nam oni wszystkie cenne przedmioty. Później okazało się, że nie było w tym cienia przesady. I znów, nie wiem jaką drogą w kierunku południowym dotarliśmy do ulicy Łuckiej, wstępując do domu w którym mieszkali państwo Wróblowie z synami. Chodziło głównie o zdobycie wiadomości na temat bezpieczeństwa w tym rejonie. Od razu natknęliśmy się na obu młodych Wróbelków – Romanka i Januszka, którzy w końcu podwórza machając dziarsko łopatami kopali jakiś dół. Okazało się, że ktoś przezorny uznał, iż trzeba wykopać studnię by w razie ustania pracy wodociągów mieć własne źródło wody, a oni jako wybitnie ruchliwi młodzieńcy wzięli czynny udział w tym przedsięwzięciu. Nie pamiętam, czy skontaktowaliśmy się z ich rodzicami.  Od nich cofnęliśmy się do Żelaznej i skręciwszy w prawo, wzdłuż murów fabryki Norblina  sunęliśmy w kierunku Złotej. Przez cały czas tej wędrówki tłem dźwiękowym były odgłosy wystrzałów; na ogół dochodzące z daleka, rzadziej bliższe. Tereny te były jeszcze bowiem dość oddalone od linii frontów. Praktycznie  nikt już nie zwracał na tę  strzelaninę uwagi traktując ją podobnie, jak  dziś grające w wielu domach przez cały dzień radio. Innym elementem – zapachowym, była znana warszawiakom już od czasów września 1939 roku, specyficzna woń palącego się miasta. W okolicach Krochmalnej docierała ona głównie od strony Woli, łącznie z widokiem unoszących się tam dymów. Tu poczułem ją w znacznie większym stężeniu i wkrótce odkryłem jej źródło. Ale zanim to nastąpiło natknęliśmy się już po przekroczeniu Prostej, na idącego w naszym kierunku wujka Władka. Właśnie szedł do nas by dowiedzieć co się z nami dzieje. Gdy dowiedział się, że mamy zamiar udać się na Złotą zaczął nam to zdecydowanie odradzać. Twierdził bowiem, że tam jest znacznie bardziej niebezpiecznie. Udało mu się rodziców przekonać i postanowili powrócić do punktu wyjścia. Przedtem jednak chcieli wstąpić do sklepu państwa Jakubowskich, gdzie przebywała jedna z sióstr. Doszliśmy do Pańskiej i skręciliśmy w prawo. Właśnie płonął trzeci chyba od rogu, kilkupiętrowy budynek. Część mieszkań już się dopalała, z pozostałych wydobywały się jeszcze płomienie. Na jezdni leżały porozrzucane jakieś uszkodzone poduszki i fragmenty mebli. Od strony pożaru wionęło gorącem i tym  charakterystycznym swędem. Kręcili się ludzie ale nikt nie gasił, na to było już za późno. Dotarliśmy do sklepu znajdującego się w pobliżu Miedzianej. Towaru raczej już nie było lecz rzeczywiście znajdowała się w nim wspomniana pani. Zatrzymaliśmy się tam na pewien czas by wzmocnić nadwątlone nieco siły jakąś przekąską, i dać odpoczynek  utrudzonym ciągłym kluczeniem, dolnym końcówkom. Następnie po wyjściu z lokalu sklepowego przeszliśmy na przeciwną stronę ulicy i przez jakieś gruzowisko – pozostałość po niedawnym budynku, przeprawiliśmy się do Prostej. I tu znów przedziwna amnezja nie pozwala mi opisać drogi powrotnej. Nie pamiętam ani ludzi – cywilów i powstańców, ani barykad, które ryglowały w kilku miejscach przynajmniej Żelazną. Wydaje mi się jedynie, że właśnie tą ulicą dotarliśmy aż poza Grzybowską i tu przez podwórza najbliższych kamienic do naszego własnego miejsca postoju, (lub posiedzenia – jak kto woli) czyli piwnicznego korytarza. Później odwiedziliśmy też mieszkanie by skorzystać z dostępnych jeszcze dobrodziejstw cywilizacji. Ja jak zwykle przy takiej okazji nakarmiłem pływające w niewielkim akwarium gupiki. Z szuflady jednej z szafek w sypialni wyjąłem przechowywanego tam orzełka z wojskowej czapki, by później w piwnicy – ze względów bezpieczeństwa, zagrzebać go w ziemi.


Rozczyn dzieł Marksa wlany w bydląt czaszki
Wytwarza z mózgiem przedziwną miksturę

Offline

 

#2 10.05.2008 23:27:14

chrisfox

administrator

status 1
GG? ni mom i nie bede mioł
Skąd: z getta
Zarejestrowany: 8.03.2007
Posty: 11926
WWW

Re: Dziewięć dni na Krochmalnej

Drugi, gorszy fragment owej krótkiej historii:

Dziewiąty sierpnia, rano, około szóstej. Od kilku dni piwnica była także sypialnią, naszą i innych współlokatorów. Obudziło nas kilka bliskich wystrzałów i głośne okrzyki dochodzące z podwórza. Nie brzmiały po niemiecku ani po polsku. Przymusowi koczownicy zrywali się ze swych siedzisk lub prymitywnych legowisk, narzucali wierzchnią odzież i chwytając przygotowane pakunki,  starali się jak najszybciej przeciskać w stronę wyjścia. My także, jakbyśmy przechodzili szkolenie wojskowe – prędko nałożyliśmy na siebie wszystko co było wcześniej ustalone. Tylko Jureczka ubrała mama.  Ja wcisnąłem się w swoje zimowe, granatowe palto z siwym, karakułowym kołnierzem. A, że nasza przydziałowa piwniczka znajdowała się dość daleko w korytarzu, mieliśmy kilkadziesiąt sekund więcej czasu niż ci przed nami. Każdy złapał w garść również przypisane sobie bagaże. Niestety, ta gwałtowna pobudka przerywająca nagle sen zmąciła nieco mą pamięć i pośpieszany przez rodziców, pozostawiłem na półce piwnicy teczkę ze swymi skarbami. A na ścianie został też wiszący tam pakuneczek z cenną zawartością: sporą porcją wspaniale pachnącego wędzeniem bekonu, przywiezionego od wujka Beńka w końcu lipca. Później, już na wygnaniu w Vaterlandzie, karmiony ersatzowymi niemieckimi produktami wspominałem niemal z rozrzewnieniem tę wędzonkę, żałując jej utraty na równi z pozostawionym w piwnicy zbiorem znaczków pocztowych.

Wychodziliśmy z klatki schodowej poganiani okrzykami – skariej, skariej. Oczywiście Ukraińcy, mimo, iż niektórzy, o szerokich,  płaskich fizjonomiach i wąskich oczach tyle mieli wspólnego z Ukrainą co my z Kongiem. Kręciło się ich po podwórzu kilkunastu, w zgniłozielonych mundurach, pokrzykując swoje skariej. Wyedukowali się u swoich promotorów, tyle, że tamci wołali – schneller. Wyganiali też z przeciwległej klatki. I od razu przy wyjściu zajmowali się kontrolą jubilerską; sprawdzali palce, nadgarstki, kobietom także szyje. Ich złodziejskie łapy zdzierały obrączki, pierścionki, łańcuszki, zegarki i wszystko co przypominało złoto. Moi rodzice, ostrzeżeni wcześniej na ulicy Grzybowskiej ukryli  te kuszące wschodnich raubritterów przedmioty. Mama pozostawiła na palcu jedynie jeden pierścionek, z łódkowatym, delikatnym oczkiem i brylancikiem, wykonany z tzw. białego złota. Umundurowany jubiler – amator przez chwilę zawahał się, niepewny kruszcu. Zapytał nawet czy to złoto a mama zdenerwowana odpowiedziała, że chyba nie. On machnął ręką i zdecydował: nu dawaj, i pierścionek zniknął u niego w kieszeni. Gdy wychodziliśmy przez bramę na ulicę, zwróciłem uwagę na powstańczą broń przeciwpancerną, niewykorzystaną zapewne z braku odpowiednich obiektów do niszczenia. Wzdłuż ściany stały rzędem butelki z benzyną ze zwisającymi szmatkami o które przed kilkoma dniami prosili powstańcy. A nas pognali Krochmalną do Wroniej. Po raz ostatni widzieliśmy nasz niezniszczony jeszcze dom. Mama mówiła później, że na podwórzu palił się już stojący tam, murowany garaż, ja nie zwróciłem na to uwagi. Skręciliśmy we Wronią. Tuż przy narożniku z Chłodną w prostokątnym dole, leżał na boku trup mężczyzny w ciemnym ubraniu. A Chłodną od strony Żelaznej sunął ludzki potok, popędzany przez idących po bokach mundurowych. Połączył się z nim także nasz, boczny strumień. Wszyscy wyglądali podobnie; poodziewani w zimowe płaszcze i różne nakrycia głów, (ja także miałem wełnianą, granatową czapkę z daszkiem, zwaną popularnie narciarką) z nędznymi resztkami dobytku spakowanymi w torbach, walizkach lub po prostu powiązanych sznurkiem paczkach. Babcia niosła swój sakwojaż, rodzice również, to co mieli wcześniej przygotowane a mama prowadziła za rękę Jurka, by przypadkiem nie zgubił się wśród wygnańców. Z lewej strony tego pochodu w pobliżu nas, szedł Niemiec – sądząc po mundurze - z szyją owiązaną jakąś kolorową apaszką, i co pewien czas wyrzucał z siebie wyuczone dwa słowa: Haende hoch! Niewielu zresztą wykonywało to polecenie, prawie wszyscy mieli bowiem ręce zajęte swymi pakunkami. Posuwaliśmy się w kierunku Woli martwym wąwozem ulicznym.  Ograniczające go po obu stronach budynki jeszcze przed paroma dniami pełne życia, straszyły teraz pustymi, osmalonymi prostokątami dawnych okien. Z prawego chodnika podszedł nagle stojący tam kurdupel w zgniłozielonym mundurze i furażerce, i wyszarpnął spośród idących dziewczynę w granatowym palcie. Jedną ręką przytrzymywał wiszący na pasie przez ramię karabin, drugą ciągnął ją w kierunku bramy wypalonego domu. Nie stawiała oporu. A bezsilny tłum posuwał się dalej. Zbliżaliśmy się do kościoła Świętego Wojciecha. Na wolnym placyku po prawej stronie Wolskiej nie dochodząc jeszcze do świątyni, stało kilka czołgów, z lufami skierowanymi ku ulicy. Kręcili się przy nich lub siedzieli na pancerzach czołgiści w czarnych uniformach. Naprzeciw kościoła  tworzyło się jakieś zamieszanie. Popędzani do tej pory ludzie nagle byli na krótko zatrzymywani. Rozbrzmiewały ponaglające, gardłowe okrzyki Niemców (jak oni kochali wrzask, jako środek wyrażania myśli). Zbliżyliśmy się do tego miejsca i nagle zrozumieliśmy co się dzieje: Niemcy wyłuskiwali z zatrzymanej gromady wszystkich mężczyzn w sile wieku kierując ich w stronę dziedzińca kościelnego. Ojciec, także ponaglony krzykiem jak inni, z jakimś pakunkiem w ręce, musiał oderwać się od nas. Nawet nie zdążyłem się z nim pożegnać. I wtedy widzieliśmy go po raz ostatni. Podczas tego gwałtownego incydentu rodzice pomylili bagaże, stąd u mamy znalazły się przybory do golenia ojca. Zresztą po wojnie, gdy fizjologia skrzyżowana z panującą modą zmusiły mnie do pozbywania się z twarzy wyrastającego nie wiadomo po co owłosienia, wykorzystywałem do tego celu przez parę lat właśnie te przyrządy. Do dziś zachowałem  jeszcze  zużyty do granic używalności pędzel i oprawkę do żyletek. Nie licząc kilku osobistych dokumentów oraz wykonywanych przez niego fotografii, są to jedyne pamiątki po ojcu, niemalże  relikwie. Cóż, takie były czasy, takie nasze miejsce na mapie Europy i takie tylko pamiątki.

Nas pognano dalej Wolską w kierunku zachodnim. Przeszliśmy pod wiaduktem kolejowym. Trochę dalej, po lewej stronie ulicy zaczynał się wtedy teren rzadkiej zabudowy i jakieś pustkowia. Pamiętam, że obok jezdni leżał martwy koń. Natomiast po stronie prawej znajdowało się ogrodzenie Parku Sowińskiego. I właśnie w pobliżu granicy tego parku z cmentarzem prawosławnym zauważyłem świeży, podłużny wykop. Czy doszły uprzednio do moich uszu wieści o rozstrzeliwaniu cywilów – nie pamiętam. Jednak ten dół nie bardzo mi się spodobał. Nagle czoło kolumny znajdujące się kilkadziesiąt metrów przed nami zatrzymało się; zapewne eskorta otrzymała nowy rozkaz. Wszyscy wykonali w tył zwrot i pomaszerowaliśmy znów w kierunku płonącego miasta. Po powtórnym przejściu pod wiaduktem skręciliśmy w ulicę Bema, idąc tym razem na południe. Przed kościołem cofniętym nieco od ulicy stały dwa niemieckie cekaemy, chwilowo bez obsługi. Cały nasz pochód doprowadzono w końcu do dworca Zachodniego. Zwróciłem uwagę na charakterystyczne budynki – wieżyczki na wschodnim końcu każdego z peronów. Przy jednym z nich stał pociąg elektryczny, złożony z kremowo-niebieskich podmiejskich wagonów, do których kazano wszystkim wsiadać. Jak zwykle w asyście okrzyków schneller!  Pociąg ruszył w kierunku Pruszkowa. Przejeżdżając przez stację w Ursusie zwolnił znacznie, i wtedy z peronu znajdujący się tam ludzie zaczęli wrzucać przez rozsunięte drzwi bochenki chleba. Przypuszczam, że była to zorganizowana akcja. Po niedługiej podróży dojechaliśmy do Pruszkowa i skład pociągu zatrzymał się w pobliżu hal kolejowych. I znów słyszane wielokrotnie okrzyki wypędziły wszystkich z wagonów, zaganiając następnie do owych budowli. Podłużna hala wypełniona była już w znacznym stopniu przez podobnie jak my wyglądających ludzi. Jedni chodzili, inni stali lub siedzieli na ziemi wraz ze swymi bagażami. My także zajęliśmy jakieś miejsce w pobliżu stalowego słupa podtrzymującego konstrukcję dachu. Nie pamiętam byśmy w tym tłumie napotkali kogoś znajomego, nawet z naszego domu. Być może gdybyśmy szukali moglibyśmy się na kogoś natknąć. Jednak mama nie chciała ryzykować i oddalać się od naszego koczowiska w warunkach dużego zagęszczenia ludzi zwłaszcza, że po jakimś czasie wśród tłumu pojawili się umundurowani przedstawiciele narodu panów. Wrzeszcząc i wymachując pistoletami (to także należało do ich ulubionych zabaw), wyganiali przez otwarte szeroko wrota grupy wybranych przez siebie warszawiaków. W końcu przyszła kolej i na nas. Nie wiem jakimi kryteriami kierowano się przy doborze wyprowadzanych na zewnątrz. Gdy wyszliśmy na dwór okazało się bowiem, że wokół znajdowali się ludzie obojga płci i  w różnym wieku.  Na torze leżącym obok hali stał pociąg towarowy, złożony z krytych wagonów zamykanych zasuwanymi drzwiami. Przy stałym akompaniamencie wrzasków wpędzano wszystkich do kolejnych skrzyń na kołach. Drzwi pozasuwano i gdy załadunek został zakończony, szarpnięcie połączone z charakterystycznym stukotem zderzaków oznajmiło nam, że pociąg właśnie ruszył.


Rozczyn dzieł Marksa wlany w bydląt czaszki
Wytwarza z mózgiem przedziwną miksturę

Offline

 

#3 14.05.2008 13:21:26

Yorik

Moderator

Skąd: z Nienacka
Zarejestrowany: 11.03.2007
Posty: 2530

Re: Dziewięć dni na Krochmalnej

Aj waj ! cholerka umknęło mi. Coś to wyszukiwanie nowych postów czasem szwankuje.
Krzysiu dzięki za zamieszczenie  tych świetnych Wspomnień na Forum.
Nieskromnie powiem, że po cichu liczyłem na to od pewnego czasu .


ZDARZA SIĘ

Offline

 

#4 14.05.2008 13:26:33

chrisfox

administrator

status 1
GG? ni mom i nie bede mioł
Skąd: z getta
Zarejestrowany: 8.03.2007
Posty: 11926
WWW

Re: Dziewięć dni na Krochmalnej

Yorik napisał:

wyszukiwanie nowych postów czasem szwankuje

Zauważyłem, mnie też czasem coś umknie. Niestety, nie widzę tu nawet żadnej prawidłowości - czasem nie zadziała i już.


Rozczyn dzieł Marksa wlany w bydląt czaszki
Wytwarza z mózgiem przedziwną miksturę

Offline

 

                                 Czasy takie, że na fb też trzeba trochę istnieć - zajrzyjcie do nas i tam. A tu jesteśmy już od dobrych dziesięciu lat :)                                

adres IP


Stopka forum

RSS
Powered by PunBB 1.2.23
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
UbytovĂĄnĂ­ Hooksiel Fairmont Doha hotelstayfinder